No, mamy trochę czasu, to jeśli masz ochotę, to słuchaj.
Od czasu do czasu dostawaliśmy do jedzenia takie nieapetyczne śledzie, nazywały się u nas „katoliki” i mówiło się, że jak zjesz beczkę katolików i worek kaszy, to pójdziesz do cywila.
Nie było wówczas "fali", było jednak odcinanie ogona - młody żołnierz to kot - uprawniało do tego kilka momentów, np. przyjście nowego poboru, awans, itp w moim przypadku już po 4 miesiącach. Mnie się udało wygrać poligonowe zawody chemiczne wiedzowo-sprawnościowe i dostałem tzw. peta, czyli awans na st. szeregowego. Nie byłem tyle sprawny fizycznie, bo większość była lepsza, ale nadrobiłem wiedzą chemiczną, miałem za sobą technikum chemiczne i to mi pomogło.
Acha, a odcinanie ogona polegało w moim przypadku na tym, że wrzucono mnie w mundurze (po uprzednim wyjęciu książeczki wojskowej) do takiej rynny, która na co dzień robiła za umywalki, wypełnionej zimną, a jakże wodą, następnie musiałem przebiec przez cały korytarz, wzdłuż szpaleru kolegów i po drodze walono mnie pasami. Im szybciej przebiegłem, tym mniej mi się dostało. No ale od tego czasu mogłem już w ciągu dnia leżeć na łóżku, chodzić z pasem na..., no powiedzmy opuszczonym nieregulaminowo i wiele innych udogodnień.
Człowiek stawał się tzw. rezerwistą.
Pytasz o sprzątanie, tak było, dużo tego było.
Jeśli chodzi o sprzątanie, to myśmy w ubikacji mieli tylko lejki, ale one też były skrobane. Najgorzej było jak jakiś kapral, któremu akurat odbiło, na 80 metrowy korytarz wylał parę wiader wody i rozsypał proszek dezaktywacyjny SF. To cholerstwo potwornie się pieniło i było trzeba się nieźle namęczyć aby to zebrać, ale posadzka była na błysk, to fakt.
Inna głupota to robienie kółek.
Pastowało się drewnianą podłogę w świetlicy i przy pomocy szczotki robiło się na niej kółka, totalny idiotyzm. Całe szczęście dla mnie, że nie trwało to długo.
Mając już pas we właściwym miejscu, o czym już wspominałem, było do zniesienia, choć bywało, że człowiek przeklinał dzień w którym się urodził.
Pamiętam, na obozie przygotowawczym do poligonu, krótko mówiąc nad jeziorem, gdzie dowódca plutonu zrobił sobie rodzinne wczasy, pod jego nieobecność porąbany kapral kazał nam na brzegu jeziora w pełnym oporządzeniu (plecak, maska, ubranie L-2) kopać posterunek obserwacji skażeń. Oczywiście po wydobyciu każdej piędzi ziemi woda to zalewała i tak w kółko. W końcu odmówiliśmy wykonania rozkazu. Na to przyjechał dowódca i ukarał idiotę kaprala ZOK-iem.
Poza tym, na tym obozie było fajnie, tylko głodno, bo jedzenie dowożono nam z jednostki i po drodze wyjadali. Nauczyliśmy więc naszego psa wartowniczego (był na etacie) łapać ładne zielone żaby i udka tych żabek zapiekaliśmy w kominie takiego kurierka, zwanego też kozą. Pies przynosił nam też ze wsi kury. Po jego pysku było widać, że sam najpierw dobrze się najadł, a potem wykonywał nasze polecenie. Zwykle to były 2 sztuki, które potem zabijaliśmy o ile nie były już martwe i po wypatroszeniu oblepialiśmy w glinę i w ognisko. Po ok. 2 godzinach, po odbiciu gliny była uczta. Dowódcy też smakowało.
No na dzisiaj starczy tych opowieści, dokończymy następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz