piątek, 13 lutego 2009

Ostatni odcinek ( na razie).

No i tak powoli kończą się moje wspomnienia.

Na koniec przypomniało mi się takie zabawne zdarzenie.

Otóż z aresztu zwiał jakiś wojak i widać potrzeba go nagła przypiliła, bo uciekł do leżącej parę kilometrów wsi i tam zgwałcił jakąś dziewczynę. Czy rzeczywiście zgwałcił, czy potem tylko go ona o to oskarżyła, nie wiem, fakt, że w jednostce odbył się pokazowy proces. Wojskowy prokurator, obrońca, sędzia i td. Chłopak został oczywiście skazany. Następnego dnia, jak co rano była zbiórka całego pułku i na tej zbiórce, po codziennych rytuałach związanych z raportami o obecności, omówieniu zadań na bieżący dzień, głos w sprawie tego gwałtu zabrał politruk, który pełnił w jednostce taką rolę wychowawczą. Facet pochodził gdzieś tam ze wschodu, bo i mowę miał taką dziwaczną, i powiedział tak: (cholera pamiętam to jak by było dziś) żołnierze, jak który nie może wytrzymać, to niech wsadzi między drzwi i poprosi kolegę żeby mu laczkiem przypierdolił, jasne?

No i to by było na tyle.

Jeśli coś mi się przypomni to opowiem, na razie tyle.

czwartek, 12 lutego 2009

Ostatnio wspomniałem o czynnym uprawianiu kultury w wojsku.
Z takiej możliwości też skorzystałem, na płaszczyźnie słowa mówionego. Nie powiem abym był szczególnie w tym zakresie utalentowany, ale można śmiało powiedzieć, że ukończyłem tych akademii trochę, pierwszomajowych oczywiście, zawsze, na wszystkich etapach kształcenia brałem udział w różnych akademiach i przedstawieniach. W średniej szkole, to były nawet jakieś konkursy recytatorskie, teatrzyki itp.
Tak więc i wojsku przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosiłem się do chorążego od kultury. Znalazłem tam oczywiście zatrudnienie. Poza jakimiś tam drobnymi występami postanowiliśmy zrobić coś większego, bardziej ambitnego, no powiedzmy na miarę ambicji ludzi młodych i niedoświadczonych, oraz chorążego, który był szefem klubu i orkiestry dętej.
Po wielu dyskusjach stanęło na Żołnierzach Ernesta Bryla. Pomysłów na realizację było wiele, ale ostatecznie stanęło na dość ciekawym rozwiązaniu. Mianowicie ubrani w mundury polowe, na zupełnie ciemnej scenie wygłaszaliśmy swoje kwestie podświetlając takimi chińskimi reflektorkami swoją twarz pod różnym katem, to znów świecąc na ręce, to tworząc wspólnie punkt, który przypominał księżyc, to znów ruchem światła imitując płynące trupy poległych, stojąc, leżąc, itp. Grałem tam rolę Narzeczonego, który opisuje czas wojny w formie listów do swej dziewczyny. Muszę powiedzieć, że przedstawienie bardzo nam się udało, tym bardziej, że do reżyserii wojsko zaprosiło zawodową panią reżyser z wojewódzkiego miasta, która kilkanaście razy do nas przyjeżdżała.
W jakiś czas potem odbył się festiwal teatrów wojskowych, na którym zajęliśmy pierwsze miejsce. To spowodowało cały szereg innych działań. Dorobiliśmy do tego program rozrywkowy; był zespół muzyczny, jakieś śpiewy, recytacje, skecze (np. z „dzidą bojową”)itp., no i wojsko nas wysłało w tournee po jednostkach, domach kultury. Dostaliśmy autobus i w drogę. Spaliśmy w różnych koszarach w dużej części Polski. Ponieważ żołnierzom nie wolno płacić, tak przynajmniej nam mówiono, po każdym występie organizowano nam przyjęcie, na którym było dużo jedzenia, co to znaczy dla żołnierza, nie muszę mówi, dużo dobrej wódy, no i czego nam więcej było potrzeba? Trwało to jakieś pół roku. A pamiętam jeszcze, że na ten festiwal, to mnie telegraficznym rozkazem dowódcy zaciągnięto nawet z poligonu. Wracałem stamtąd pociągiem w pełnym oporządzeniu, nawet z bronią. No, po drodze 2 czy 3 dni zgubiłem się w domu, ale potem się wytrząsali, ale co było moje, to moje.
Ten fragment wojska mile wspominam.

środa, 11 lutego 2009

Pamiętam cholernie przykrą, w każdym razie na początku służby sprawę, jaką były alarmy.
Pamiętam jednego roku, w samym lutym mieliśmy 18 alarmów i to w różnych porach dnia i nocy.
Jak już pisałem, była to jednostka liniowa i jeśli tylko ktoś z ministerstwa uznał, że jest coś niebezpiecznego w kraju, zaraz przystępowano do podnoszenia gotowości bojowej jednostek. Tak było wówczas. Bywało, że nawet dwa razy w ciągu doby był alarm.
Kiedyś, w sobotę kilku kolegów poszło na lewiznę (czyli bez przepustek, przez płot)do oddalonej o kilka kilometrów wsi na zabawę. No i ogłoszono alarm. Na pododdziale zostało nas zaledwie kilku i nie było możliwe nieobecności ukryć. Przeskoczyłem więc płot i pobiegłem na przełaj przez pola do owej wsi. Ludzie, co to było, zapadałem się po pas w zaspy, myślałem już, że zostanę gdzieś w polu. Poczucie solidarności jednak pomogło mi w zwalczaniu słabości i brnąłem dalej, bo trudno to nazwać biegiem.
W tym czasie koledzy powystawiali nasze wozy bojowe, tzn. samochody – odkażacze, mój gazik zwiadowczy, kąpielową DDE, i jeszcze kilka innych o różnym znaczeniu na wyznaczone miejsce zbiórki.
Ja w końcu dotarłem, idąc za hałasem, na zabawę, tam wpadłem na salę i pełnym dramatu głosem zawołałem – alarm. Koledzy błyskawicznie, przy pomocy wiejskich chłopaków ciągnikiem „pognali” w okolice jednostki , tam zajęli w ostatniej chwili swoje stanowiska. Ja zaś zostałem przez miejscowych sowicie ugoszczony, a potem dostarczony (dosłownie) również w okolicę jednostki, gdzie już spokojnie dotarłem na pododdział. Było już po alarmie. Chłopaki doskonale ukryli moją nieobecność tłumacząc czymś tam i już.
Tymi alarmami to myśmy się zupełnie nie przejmowali, bo procedury były opanowane, więc wszystko odbywało się ze stoickim spokojem. Nieobecność w tym czasie, to jednak był kryminał.
Jak już ci mówiłem, naczelną zasadą w wojsku było przetrwać ten czas w względnym spokoju i wygodzie.

Szansą na to było udzielanie się na niwie kulturalnej.
Ale o tym opowiem ci następnym razem

wtorek, 10 lutego 2009

CD

Jak już wspomniałem, mieszkaliśmy w dość dużym baraku, w którym była jedna duża sala żołnierska, pokój dowódcy, stołówka i świetlica, takie 2 w jednym oraz kuchnia z przyległymi magazynami. Wokół lasy i trawiaste, ogromne lotnisko. Jakieś 150-200 metrów od nas był podobny barak, ale w nim mieszkali ruscy żołnierze, z którymi nie mieliśmy żadnego kontaktu. To były dużo młodsze od nas chłopaki, do których, co poniedziałek przylatywał helikopter z listami, jedzeniem itp.
Któregoś dnia przyszli do nas, bo w TV leciał ruski film, a ich telewizor akurat nawalił, no i biedaki nie mieli wyboru. Nam to oczywiście nie sprawiło żadnego kłopotu, była to nawet jakaś rozrywka, bo ludzie z innego świata itd. W trakcie filmu taki Grisza zapytał, czy mamy zakurzyć, czyli zapalić. U nas, jak zwykle było w tym zakresie bardzo krucho, więc oni poszli do siebie i przynieśli cały kosz, taki od bielizny, papierosów. Były to tzw. ”Ochotniki” i faktycznie trzeba było być ochotnikiem i desperatem, aby to palić. Ale nim się o tym przekonaliśmy, każdy chętnie sięgnął po fajkę i zapalił. No, co to się wtedy działo, to nie sposób opisać. To były krótkie papierosy, w papierowej tutce, wypełnione w 1/3 tytoniem, reszta to gilza. Po zapaleniu i zaciągnięciu się oczy wychodziły z orbit, mózg się lasował, a członki traciły wszelką władzę. Więcej więc tego nie paliliśmy.
Ruski zaś dowiedziały się od nas o tym, że w okolicy mamy różne znajomości z płcią piękną i bardzo nam zazdrościli. Tego Griszę to potem parę razy na manowce wyprowadzałem, nawet się sobaka w jednej zakochał i potem z tego problemy były, ale to były ruskie problemy nie moje, ja miałem swoje, nic ważnego zresztą, śmieszne raczej, bo z Sylwestrem związane, taki Sylwester w rodzaju „ja i ty”.
Byłem umówiony z jakąś panienką , miało nie być rodziców, no i w ogóle zapowiadało się ciekawie. Do wioski doszedłem kilka kilometrów pieszo, bo inaczej się dało, dziewczyna podjęła mnie jakimiś kanapkami, no i robi się miło, a tu…
Tu muszę ci wyjaśnić pewną rzecz, otóż nasz dowódca, taki młody porucznik zarządził, że każdy wychodzący na lewiznę musiał się wpisać w tajny zeszyt i podać dokładne namiary, żeby w razie czego mógł nas pozbierać.
Tak więc , jak mówiłem , coraz milej, a tu klakson naszej ciężarówki, co znaczyło natychmiast do samochodu. Sprawa była jasna, coś się musiało ważnego wydarzyć. Poprawiłem umundurowanie, wyskoczyłem z domu i na pakę , a tam już paru kolegów jest. Dowiedziałem się od nich, że ze stacji kolejowej, o kilkanaście kilometrów dalej dzwonił oficer kontrolujący, znany nam jako pułkownik Fajba (ze względu na wadę wymowy i brak sympatii)żeby go odebrać, bo on tu na kontrolę przyjechał, w sylwestra, wyobrażasz sobie.
No więc dowódca po drodze nas pozbierał, przed stacją przykryliśmy się plandeką i zabraliśmy służbistę do naszej bazy. On wysiadł i poszedł do dowódcy, a my cichutko do naszej sali i kiedy dyżurny poderwał nas komendą „baczność” i wszyscy byli jak należy. Nikt się nie zorientował, ale co my straciliśmy imprezki, to straciliśmy.
No to na dzisiaj tyle.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Cz. V
Wracając do tych wspomnień, to przypominam sobie, że już prawie byłem w Czechosłowacji, w owym czasie, kiedy to ZSRR udowadniało Czechom gdzie ich miejsce.
Przez 3/4 służby byłem w chemikach, jak juz pisałem i ponieważ byłem już nadmiernie wyszkolony, przeniesiono mnie na tzw. MPS, czyli takie lotnicze stacje paliw.
Moim zadaniem było tankowanie samolotów, były to wówczas IŁ-y 28 itp, to bombowce, jednym nawet leciałem, ale o tym później. Część transportowców ruskich lecących wówczas do Czechosłowacji lądowała na naszym lotnisku, myśmy je tankowali ( to było gdzieś ponad 20 tys. litrów o ile dobrze pamiętam) i one leciały dalej. Którejś nocy przywieźli nam nowe mundury, sprzęt itp kazali się przebrać i wsiadać do akurat zatankowanego transportowca. Rozkaz, to rozkaz, wsiedliśmy, samolot pokołował na start i kiedy pilot ruski zapytał o zgodę na start, odmówiono mu zgody i słyszeliśmy komunikat, że działania w Czechosłowacji zostały wstrzymane.
Nowe mundury nam zabrano oddając stare i było po wszystkim.
Wracając do lotu IŁ-em, to było tak:
będąc jeszcze w szkole średniej ukończyłem kurs pilota szybowcowego i przez jakieś trzy lata latałem samodzielnie na tych szybowcach. W wojsku oczywiście o tym wiedzieli, bo odbyłem też obóz przysposobienia lotniczego.
Zdarzyło się, że zachorował strzelec pokładowy - żołnierz czynnej służby i przyjechano po mnie. Chodziło o to, że nasze wagi były podobne, a to miało widać jakieś znaczenie. Wsadzono mnie do kabiny strzelca, która znajdowała się na ogonie samolotu. W przedniej jego części siedział pilot i nawigator. Kontakt z nimi miałem jedynie przez radio. Polecieliśmy nad morze i z powrotem na lotnisko. Niczego mi nie kazali dotykać, amunicji zresztą nie było. Najgorsze w tym były start i lądowanie, bo ogonem tego bombowca potwornie rzucało na boki i miałem wrażenie, że za chwilę ten ogon się urwie. Fatalne było wrażenie, bo siedziało się na malutkim siodełku, które umieszczono na pokrywie kabiny umieszczonej pod samolotem i cały czas obawiałem się, czy ona się nie otworzy i ja odbędę samodzielnego lotu w kierunku ziemi bez spadochronu, bo takowego nie miałem. Nic takiego się nie stało a po powrocie wielu mi zazdrościło.
Jeśli chodzi o Czechosłowację, to masz rację, że o to pytasz, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co tam się dzieje. Docierały do nas informacje od kolegów, którzy już tam z różnych powodów byli. Jeden z kolegów, który był tam jako kierowca ciężarówki opowiadał takie zdarzenie: w jednej z wsi Pepiki nie chcieli dopuścić Ruskich do studni z wodą, więc Ruski puścił serię w niebo, wobec takiego argumentu Pepiki odeszli od studni, Ruski narysował wokół studni duże koło, napisał CCCP i zapowiedział, że każdego, kto przekroczy granicę bez jego zgody zabije.
Tak Ruskie mieli wodę, a Pepiki nie.

Cz. VI
A teraz opowiem ci o bardzo ważnej rzeczy w wojsku, mianowicie o zajęciach politycznych.
Zajęcia polityczne, rzecz jasna, to w wojsku rzecz święta i ja je też miałem, było to raz w tygodniu. Były tak beznadziejnie nudne, że każdy kombinował jak się z nich wyłgać. Kiedyś wybierałem się do naszego klubu, gdzie chcieliśmy zrobić próbę programu artystycznego (należałem do zespołu, o czym innym razem), zajęcia polityczne były na czwartym piętrze. Na samym dole dorwał mnie jeden z oficerów i kazał pobiec do góry i sprawdzić, czy mnie tam nie ma. W pierwszej chwili ruszyłem ostro po schodach, ale po chwili zawróciłem, dogoniłem oficera i zameldowałem, że spotkałem siebie na pierwszym półpiętrze. Facet, pamiętam jak dziś, zgłupiał, potem machnął ręką, powiedział coś mało cenzuralnego na mój temat i poszedł, ja zresztą też, ale nie na zajęcia polityczne.
Dziś to wszystko wygląda tak prosto, ale wtedy to proste nie było.
Acha, miałem ci opowiedzieć o moich wigiliach w wojsku.
Obie spędziłem w koszarach i to na służbie. Kawusów (żołnierzy kompanii wartowniczej) wypuszczono na przepustki, a my na wartę.
Służyłem w lotnictwie, była to więc jednostka liniowa, należąca do Układu Warszawskiego, więc bardzo mocno pilnowana. Owej Wigilii przypadła mi służba garnizonowa, tzn. na lotnisku. Byłem rozprowadzającym, tzn. takim, który prowadzi zmianę wartowników, zmienia ich na posterunkach i przyprowadza na wartownię tych, którzy już swoje 2 godziny odstali. Potem mogli 2 godziny czuwać i 2 spać i od nowa, na posterunek. Tutaj odległości miałem krótkie, warty, które rozprowadzałem były na stojankach, czyli miejscach parkingowych dla samolotów i tych samolotów się pilnowało. Był duży mróz, więc wartownicy mieli takie walonki i długie kożuchy, które zmieniano na posterunkach.
Idąc o 2 w nocy z kolejną zmianą na stanowiska, taką wąską ścieżką przez las, w milczeniu, bo chłopaki jeszcze się nie pobudziły, nagle tuż na skraju lasu, kilka metrów od stojanki błysnęło jakieś słabe światełko.( tu dodam, że z racji strategicznego znaczenia lotniska, byliśmy bardo mocno uczulani na możliwość wykrycia szpiega i nie były to czcze opowiastki, co rusz kogoś tam łapano w najróżniejszych sytuacjach), więc przejęty rolą, wskazałem chłopakom widoczną już sylwetkę jakiejś postaci, podeszliśmy cichutko do tej postaci, mając potwornego stracha, wcisnąłem gościowi lufę PM-u w plecy, koledzy go otoczyli no i tak ujęliśmy szpiega. Odprowadziliśmy go na wartownię, tam oficer dyżurny zawiadomił odpowiednie służby, które na naszym lotnisku były bardzo rozbudowane, my zaś powróciliśmy do swej służby. Co było dziwne, nic nam o dalszym losie faceta nie powiedziano, dostaliśmy tylko dodatkowe urlopy nagrodowe za wzorową służbę, ale co strachu się najedliśmy, to do dzisiaj nie zapomnę.
Drugą wigilię spędziłem , na zapasowym lotnisku, o czym już pisałem. Tam też przypadła mi warta w Wigilię. O 20;00 umówiłem się z wartownikami, że zejdą z posterunków i przyjdą na wartownię ( to już pisałem, była taka mała szopa w lesie), My do tego czasu wycięliśmy gdzieś choinkę, z bandaży znalezionych w apteczce (nic innego tam nie było) porobiliśmy anielskie włosy na nasze drzewko, co kto tam miał do jedzenia wyłożył na stół (było parę paczek od rodziny), a i jeszcze świeczka, ta była zrobiona w pudełku od pasty do butów, w które włożyliśmy resztkę tej past, trochę tłuszczu z jakiegoś boczku i kawałek sznurowadła i to na mrozie raz dwa zgęstniało no i pięknie się paliło. Myśmy jedli wspólnie to co mieliśmy, śpiewaliśmy kolędy. No ale żeby nie było za pięknie, zauważyliśmy światła samochodu, co oznaczało wizytę dowódcy, więc chłopaki udali się w kierunku swych posterunków, pozostali zadbali aby nie zechciał pojechać sprawdzać, bo by tam nikogo nie zastał, było to po parę kilometrów.
No i takie to były te moje wojskowo wigilie. Cholera, ale się rozgadałem, wybacz.
Następnym razem opowiem ci o życiu w baraku na zapasowym lotnisku zimą, o którym już wspominałem.

Cd V i VI

Cz. V

Wracając do tych wspomnień, to przypominam sobie, że już prawie byłem w Czechosłowacji, w owym czasie, kiedy to ZSRR udowadniało Czechom gdzie ich miejsce.

Przez 3/4 służby byłem w chemikach, jak juz pisałem i ponieważ byłem już nadmiernie wyszkolony, przeniesiono mnie na tzw. MPS, czyli takie lotnicze stacje paliw.

Moim zadaniem było tankowanie samolotów, były to wówczas IŁ-y 28 itp, to bombowce, jednym nawet leciałem, ale o tym później. Część transportowców ruskich lecących wówczas do Czechosłowacji lądowała na naszym lotnisku, myśmy je tankowali ( to było gdzieś ponad 20 tys. litrów o ile dobrze pamiętam) i one leciały dalej. Którejś nocy przywieźli nam nowe mundury, sprzęt itp kazali się przebrać i wsiadać do akurat zatankowanego transportowca. Rozkaz, to rozkaz, wsiedliśmy, samolot pokołował na start i kiedy pilot ruski zapytał o zgodę na start, odmówiono mu zgody i słyszeliśmy komunikat, że działania w Czechosłowacji zostały wstrzymane.

Nowe mundury nam zabrano oddając stare i było po wszystkim.

Wracając do lotu IŁ-em, to było tak:

będąc jeszcze w szkole średniej ukończyłem kurs pilota szybowcowego i przez jakieś trzy lata latałem samodzielnie na tych szybowcach. W wojsku oczywiście o tym wiedzieli, bo odbyłem też obóz przysposobienia lotniczego.

Zdarzyło się, że zachorował strzelec pokładowy - żołnierz czynnej służby i przyjechano po mnie. Chodziło o to, że nasze wagi były podobne, a to miało widać jakieś znaczenie. Wsadzono mnie do kabiny strzelca, która znajdowała się na ogonie samolotu. W przedniej jego części siedział pilot i nawigator. Kontakt z nimi miałem jedynie przez radio. Polecieliśmy nad morze i z powrotem na lotnisko. Niczego mi nie kazali dotykać, amunicji zresztą nie było. Najgorsze w tym były start i lądowanie, bo ogonem tego bombowca potwornie rzucało na boki i miałem wrażenie, że za chwilę ten ogon się urwie. Fatalne było wrażenie, bo siedziało się na malutkim siodełku, które umieszczono na pokrywie kabiny umieszczonej pod samolotem i cały czas obawiałem się, czy ona się nie otworzy i ja odbędę samodzielnego lotu w kierunku ziemi bez spadochronu, bo takowego nie miałem. Nic takiego się nie stało a po powrocie wielu mi zazdrościło.

Jeśli chodzi o Czechosłowację, to masz rację, że o to pytasz, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co tam się dzieje. Docierały do nas informacje od kolegów, którzy już tam z różnych powodów byli. Jeden z kolegów, który był tam jako kierowca ciężarówki opowiadał takie zdarzenie: w jednej z wsi Pepiki nie chcieli dopuścić Ruskich do studni z wodą, więc Ruski puścił serię w niebo, wobec takiego argumentu Pepiki odeszli od studni, Ruski narysował wokół studni duże koło, napisał CCCP i zapowiedział, że każdego, kto przekroczy granicę bez jego zgody zabije.

Tak Ruskie mieli wodę, a Pepiki nie.

Cz. VI

A teraz opowiem ci o bardzo ważnej rzeczy w wojsku, mianowicie o zajęciach politycznych.

Zajęcia polityczne, rzecz jasna, to w wojsku rzecz święta i ja je też miałem, było to raz w tygodniu. Były tak beznadziejnie nudne, że każdy kombinował jak się z nich wyłgać. Kiedyś wybierałem się do naszego klubu, gdzie chcieliśmy zrobić próbę programu artystycznego (należałem do zespołu, o czym innym razem), zajęcia polityczne były na czwartym piętrze. Na samym dole dorwał mnie jeden z oficerów i kazał pobiec do góry i sprawdzić, czy mnie tam nie ma. W pierwszej chwili ruszyłem ostro po schodach, ale po chwili zawróciłem, dogoniłem oficera i zameldowałem, że spotkałem siebie na pierwszym półpiętrze. Facet, pamiętam jak dziś, zgłupiał, potem machnął ręką, powiedział coś mało cenzuralnego na mój temat i poszedł, ja zresztą też, ale nie na zajęcia polityczne.

Dziś to wszystko wygląda tak prosto, ale wtedy to proste nie było.

Acha, miałem ci opowiedzieć o moich wigiliach w wojsku.

Obie spędziłem w koszarach i to na służbie. Kawusów (żołnierzy kompanii wartowniczej) wypuszczono na przepustki, a my na wartę.

Służyłem w lotnictwie, była to więc jednostka liniowa, należąca do Układu Warszawskiego, więc bardzo mocno pilnowana. Owej Wigilii przypadła mi służba garnizonowa, tzn. na lotnisku. Byłem rozprowadzającym, tzn. takim, który prowadzi zmianę wartowników, zmienia ich na posterunkach i przyprowadza na wartownię tych, którzy już swoje 2 godziny odstali. Potem mogli 2 godziny czuwać i 2 spać i od nowa, na posterunek. Tutaj odległości miałem krótkie, warty, które rozprowadzałem były na stojankach, czyli miejscach parkingowych dla samolotów i tych samolotów się pilnowało. Był duży mróz, więc wartownicy mieli takie walonki i długie kożuchy, które zmieniano na posterunkach.

Idąc o 2 w nocy z kolejną zmianą na stanowiska, taką wąską ścieżką przez las, w milczeniu, bo chłopaki jeszcze się nie pobudziły, nagle tuż na skraju lasu, kilka metrów od stojanki błysnęło jakieś słabe światełko.( tu dodam, że z racji strategicznego znaczenia lotniska, byliśmy bardo mocno uczulani na możliwość wykrycia szpiega i nie były to czcze opowiastki, co rusz kogoś tam łapano w najróżniejszych sytuacjach), więc przejęty rolą, wskazałem chłopakom widoczną już sylwetkę jakiejś postaci, podeszliśmy cichutko do tej postaci, mając potwornego stracha, wcisnąłem gościowi lufę PM-u w plecy, koledzy go otoczyli no i tak ujęliśmy szpiega. Odprowadziliśmy go na wartownię, tam oficer dyżurny zawiadomił odpowiednie służby, które na naszym lotnisku były bardzo rozbudowane, my zaś powróciliśmy do swej służby. Co było dziwne, nic nam o dalszym losie faceta nie powiedziano, dostaliśmy tylko dodatkowe urlopy nagrodowe za wzorową służbę, ale co strachu się najedliśmy, to do dzisiaj nie zapomnę.

Drugą wigilię spędziłem , na zapasowym lotnisku, o czym już pisałem. Tam też przypadła mi warta w Wigilię. O 20;00 umówiłem się z wartownikami, że zejdą z posterunków i przyjdą na wartownię ( to już pisałem, była taka mała szopa w lesie), My do tego czasu wycięliśmy gdzieś choinkę, z bandaży znalezionych w apteczce (nic innego tam nie było) porobiliśmy anielskie włosy na nasze drzewko, co kto tam miał do jedzenia wyłożył na stół (było parę paczek od rodziny), a i jeszcze świeczka, ta była zrobiona w pudełku od pasty do butów, w które włożyliśmy resztkę tej past, trochę tłuszczu z jakiegoś boczku i kawałek sznurowadła i to na mrozie raz dwa zgęstniało no i pięknie się paliło. Myśmy jedli wspólnie to co mieliśmy, śpiewaliśmy kolędy. No ale żeby nie było za pięknie, zauważyliśmy światła samochodu, co oznaczało wizytę dowódcy, więc chłopaki udali się w kierunku swych posterunków, pozostali zadbali aby nie zechciał pojechać sprawdzać, bo by tam nikogo nie zastał, było to po parę kilometrów.

No i takie to były te moje wojskowo wigilie. Cholera, ale się rozgadałem, wybacz.

Następnym razem opowiem ci o życiu w baraku na zapasowym lotnisku zimą, o którym już wspominałem.

Cz. V i VI

Cz. V

Wracając do tych wspomnień, to przypominam sobie, że już prawie byłem w Czechosłowacji, w owym czasie, kiedy to ZSRR udowadniało Czechom gdzie ich miejsce.

Przez 3/4 służby byłem w chemikach, jak juz pisałem i ponieważ byłem już nadmiernie wyszkolony, przeniesiono mnie na tzw. MPS, czyli takie lotnicze stacje paliw.

Moim zadaniem było tankowanie samolotów, były to wówczas IŁ-y 28 itp, to bombowce, jednym nawet leciałem, ale o tym później. Część transportowców ruskich lecących wówczas do Czechosłowacji lądowała na naszym lotnisku, myśmy je tankowali ( to było gdzieś ponad 20 tys. litrów o ile dobrze pamiętam) i one leciały dalej. Którejś nocy przywieźli nam nowe mundury, sprzęt itp kazali się przebrać i wsiadać do akurat zatankowanego transportowca. Rozkaz, to rozkaz, wsiedliśmy, samolot pokołował na start i kiedy pilot ruski zapytał o zgodę na start, odmówiono mu zgody i słyszeliśmy komunikat, że działania w Czechosłowacji zostały wstrzymane.

Nowe mundury nam zabrano oddając stare i było po wszystkim.

Wracając do lotu IŁ-em, to było tak:

będąc jeszcze w szkole średniej ukończyłem kurs pilota szybowcowego i przez jakieś trzy lata latałem samodzielnie na tych szybowcach. W wojsku oczywiście o tym wiedzieli, bo odbyłem też obóz przysposobienia lotniczego.

Zdarzyło się, że zachorował strzelec pokładowy - żołnierz czynnej służby i przyjechano po mnie. Chodziło o to, że nasze wagi były podobne, a to miało widać jakieś znaczenie. Wsadzono mnie do kabiny strzelca, która znajdowała się na ogonie samolotu. W przedniej jego części siedział pilot i nawigator. Kontakt z nimi miałem jedynie przez radio. Polecieliśmy nad morze i z powrotem na lotnisko. Niczego mi nie kazali dotykać, amunicji zresztą nie było. Najgorsze w tym były start i lądowanie, bo ogonem tego bombowca potwornie rzucało na boki i miałem wrażenie, że za chwilę ten ogon się urwie. Fatalne było wrażenie, bo siedziało się na malutkim siodełku, które umieszczono na pokrywie kabiny umieszczonej pod samolotem i cały czas obawiałem się, czy ona się nie otworzy i ja odbędę samodzielnego lotu w kierunku ziemi bez spadochronu, bo takowego nie miałem. Nic takiego się nie stało a po powrocie wielu mi zazdrościło.

Jeśli chodzi o Czechosłowację, to masz rację, że o to pytasz, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co tam się dzieje. Docierały do nas informacje od kolegów, którzy już tam z różnych powodów byli. Jeden z kolegów, który był tam jako kierowca ciężarówki opowiadał takie zdarzenie: w jednej z wsi Pepiki nie chcieli dopuścić Ruskich do studni z wodą, więc Ruski puścił serię w niebo, wobec takiego argumentu Pepiki odeszli od studni, Ruski narysował wokół studni duże koło, napisał CCCP i zapowiedział, że każdego, kto przekroczy granicę bez jego zgody zabije.

Tak Ruskie mieli wodę, a Pepiki nie.

Cz. VI

A teraz opowiem ci o bardzo ważnej rzeczy w wojsku, mianowicie o zajęciach politycznych.

Zajęcia polityczne, rzecz jasna, to w wojsku rzecz święta i ja je też miałem, było to raz w tygodniu. Były tak beznadziejnie nudne, że każdy kombinował jak się z nich wyłgać. Kiedyś wybierałem się do naszego klubu, gdzie chcieliśmy zrobić próbę programu artystycznego (należałem do zespołu, o czym innym razem), zajęcia polityczne były na czwartym piętrze. Na samym dole dorwał mnie jeden z oficerów i kazał pobiec do góry i sprawdzić, czy mnie tam nie ma. W pierwszej chwili ruszyłem ostro po schodach, ale po chwili zawróciłem, dogoniłem oficera i zameldowałem, że spotkałem siebie na pierwszym półpiętrze. Facet, pamiętam jak dziś, zgłupiał, potem machnął ręką, powiedział coś mało cenzuralnego na mój temat i poszedł, ja zresztą też, ale nie na zajęcia polityczne.

Dziś to wszystko wygląda tak prosto, ale wtedy to proste nie było.

Acha, miałem ci opowiedzieć o moich wigiliach w wojsku.

Obie spędziłem w koszarach i to na służbie. Kawusów (żołnierzy kompanii wartowniczej) wypuszczono na przepustki, a my na wartę.

Służyłem w lotnictwie, była to więc jednostka liniowa, należąca do Układu Warszawskiego, więc bardzo mocno pilnowana. Owej Wigilii przypadła mi służba garnizonowa, tzn. na lotnisku. Byłem rozprowadzającym, tzn. takim, który prowadzi zmianę wartowników, zmienia ich na posterunkach i przyprowadza na wartownię tych, którzy już swoje 2 godziny odstali. Potem mogli 2 godziny czuwać i 2 spać i od nowa, na posterunek. Tutaj odległości miałem krótkie, warty, które rozprowadzałem były na stojankach, czyli miejscach parkingowych dla samolotów i tych samolotów się pilnowało. Był duży mróz, więc wartownicy mieli takie walonki i długie kożuchy, które zmieniano na posterunkach.

Idąc o 2 w nocy z kolejną zmianą na stanowiska, taką wąską ścieżką przez las, w milczeniu, bo chłopaki jeszcze się nie pobudziły, nagle tuż na skraju lasu, kilka metrów od stojanki błysnęło jakieś słabe światełko.( tu dodam, że z racji strategicznego znaczenia lotniska, byliśmy bardo mocno uczulani na możliwość wykrycia szpiega i nie były to czcze opowiastki, co rusz kogoś tam łapano w najróżniejszych sytuacjach), więc przejęty rolą, wskazałem chłopakom widoczną już sylwetkę jakiejś postaci, podeszliśmy cichutko do tej postaci, mając potwornego stracha, wcisnąłem gościowi lufę PM-u w plecy, koledzy go otoczyli no i tak ujęliśmy szpiega. Odprowadziliśmy go na wartownię, tam oficer dyżurny zawiadomił odpowiednie służby, które na naszym lotnisku były bardzo rozbudowane, my zaś powróciliśmy do swej służby. Co było dziwne, nic nam o dalszym losie faceta nie powiedziano, dostaliśmy tylko dodatkowe urlopy nagrodowe za wzorową służbę, ale co strachu się najedliśmy, to do dzisiaj nie zapomnę.

Drugą wigilię spędziłem , na zapasowym lotnisku, o czym już pisałem. Tam też przypadła mi warta w Wigilię. O 20;00 umówiłem się z wartownikami, że zejdą z posterunków i przyjdą na wartownię ( to już pisałem, była taka mała szopa w lesie), My do tego czasu wycięliśmy gdzieś choinkę, z bandaży znalezionych w apteczce (nic innego tam nie było) porobiliśmy anielskie włosy na nasze drzewko, co kto tam miał do jedzenia wyłożył na stół (było parę paczek od rodziny), a i jeszcze świeczka, ta była zrobiona w pudełku od pasty do butów, w które włożyliśmy resztkę tej past, trochę tłuszczu z jakiegoś boczku i kawałek sznurowadła i to na mrozie raz dwa zgęstniało no i pięknie się paliło. Myśmy jedli wspólnie to co mieliśmy, śpiewaliśmy kolędy. No ale żeby nie było za pięknie, zauważyliśmy światła samochodu, co oznaczało wizytę dowódcy, więc chłopaki udali się w kierunku swych posterunków, pozostali zadbali aby nie zechciał pojechać sprawdzać, bo by tam nikogo nie zastał, było to po parę kilometrów.

No i takie to były te moje wojskowo wigilie. Cholera, ale się rozgadałem, wybacz.

Następnym razem opowiem ci o życiu w baraku na zapasowym lotnisku zimą, o którym już wspominałem.