niedziela, 1 lutego 2009

CD

Pytasz co to ten ZOK,

ZOK to zakaz opuszczania koszar, taka kara wojskowa ograniczająca wolność żołnierza, polegającą na meldowaniu się w pełnym oporządzeniu u oficera dyżurnego w ściśle wyznaczonych godzinach.

Nigdy taka kara mnie nie spotkała, dostałem za to inną, zesłanie na zapasowe lotnisko.

Było to tak. W jakiejś sprawie, nie pamiętam już w jakiej byłem wezwany do szefa sztabu, który za coś tam mnie opieprzał. Nie byłem widać tym szczególnie przejęty, tym bardziej, że na jego biurku zauważyłem stosiki bloczków z przepustkami i bardzo byłem zainteresowany tym, jak by tu jeden zwędzić. Pan Bóg widocznie biednemu żołnierzowi sprzyjał, bo w pewnej chwili szefa sztabu wezwał dowódca i on poszedł, a mnie kazał czekać. No więc ja spokojnie jeden bloczek, 100 sztuk podpisanych przepustek schowałem do kieszeni i cierpliwie czekałem, kiedy wrócił, zapomniał już o co mu chodziło i kazał mi dosłownie spieprzać, co też bezzwłocznie uczyniłem.

No, więc kilka dałem kolegom, z reszty korzystałem sam, tym bardziej, że do miejsca mojego zamieszkania miałem 26 kilometrów, więc wypisywałem sobie codziennie do godz. 22 (to ważne)i kiedy kadra wsiadała w swój autobus i jechała do domu, ja w 15 minut później w PKS i też do domu.

No i raz wpisałem przez pomyłkę do 20 i , nieszczęścia chodzą parami, gdy wróciłem, na pododdziale był dowódca plutonu i sprawdził moją przepustkę, a ponieważ byłem spóźniony, usłyszałem, że skoro już miałem lewe przepustki (domyślił się skubany, co nie jest dziwne), to powinienem chociaż umieć je wypisywać, no i za karę na grudzień i styczeń na zapasowe lotnisko Układu Warszawskiego. Tam było totalne zadupie, lasy, lasy i jeszcze raz lasy, wśród nich głęboko ukryty bomboskład, parę kilometrów dalej magazyn paliw i jeszcze dalej nasz barak. Początkowo byłem tam dowódcą warty. Polegało to na tym, że odwożono nas na drugą stronę trawiastego, ogromnego lotniska na wartownię, którą stanowiła niewielka szopa z pryczą na 4 osoby, 1 krzesłem i stojakiem na broń i piecykiem, kozą. Tam moim zadaniem, co drugą dobę było rozprowadzanie warty na posterunki. Szło się więc kilka kilometrów na jeden posterunek, kilka kilometrów na drugi i na wartownię też kilka kilometrów. Chwila odpoczynku i na nowa ta sama trasa. I tak całą dobę.

Po jakiś 2 tygodniach okazało się, że są jakieś problemy z kucharzem i mnie wyznaczono do tej roli. Co to było, Bóg jeden tyko wie, co biedni żołnierze jedli, przecież ja nie umiałem gotować. Ale nikt się specjalnie nie skarżył, więc widocznie nie było tak źle.

Raz mało nie musiałem całego kotła zupy zjeść sam.

W nocy byliśmy gdzieś na wsi (ok 17 km) i wróciliśmy grubo po północy, w stanie takim jakby nieważkości. Dyżurnemu kazałem się obudzić o 4 aby wstawić zupę na śniadanie. No i wstałem, nakładłem kości do nagotowania i poszedłem spać. Kiedy było już blisko śniadania zwlokłem swoje zwłoki z pryczy i poszedłem do kuchni. Tam się jednak okazało, że do tej zupy to nie ma co włożyć, wsypałem więc mleka w proszku, jakiś przypraw i zupa poszła na stół. No wojsko jadło tak jakby z rezerwą, ale dowódca wezwał mnie i ostrzegł, że jak jeszcze raz coś takiego ugotuję, to dopilnuje abym sam to zjadł.

Było tam jeszcze wiele innych przygód, ale o tym opowiem ci innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz