poniedziałek, 2 lutego 2009

Cz. V
Wracając do tych wspomnień, to przypominam sobie, że już prawie byłem w Czechosłowacji, w owym czasie, kiedy to ZSRR udowadniało Czechom gdzie ich miejsce.
Przez 3/4 służby byłem w chemikach, jak juz pisałem i ponieważ byłem już nadmiernie wyszkolony, przeniesiono mnie na tzw. MPS, czyli takie lotnicze stacje paliw.
Moim zadaniem było tankowanie samolotów, były to wówczas IŁ-y 28 itp, to bombowce, jednym nawet leciałem, ale o tym później. Część transportowców ruskich lecących wówczas do Czechosłowacji lądowała na naszym lotnisku, myśmy je tankowali ( to było gdzieś ponad 20 tys. litrów o ile dobrze pamiętam) i one leciały dalej. Którejś nocy przywieźli nam nowe mundury, sprzęt itp kazali się przebrać i wsiadać do akurat zatankowanego transportowca. Rozkaz, to rozkaz, wsiedliśmy, samolot pokołował na start i kiedy pilot ruski zapytał o zgodę na start, odmówiono mu zgody i słyszeliśmy komunikat, że działania w Czechosłowacji zostały wstrzymane.
Nowe mundury nam zabrano oddając stare i było po wszystkim.
Wracając do lotu IŁ-em, to było tak:
będąc jeszcze w szkole średniej ukończyłem kurs pilota szybowcowego i przez jakieś trzy lata latałem samodzielnie na tych szybowcach. W wojsku oczywiście o tym wiedzieli, bo odbyłem też obóz przysposobienia lotniczego.
Zdarzyło się, że zachorował strzelec pokładowy - żołnierz czynnej służby i przyjechano po mnie. Chodziło o to, że nasze wagi były podobne, a to miało widać jakieś znaczenie. Wsadzono mnie do kabiny strzelca, która znajdowała się na ogonie samolotu. W przedniej jego części siedział pilot i nawigator. Kontakt z nimi miałem jedynie przez radio. Polecieliśmy nad morze i z powrotem na lotnisko. Niczego mi nie kazali dotykać, amunicji zresztą nie było. Najgorsze w tym były start i lądowanie, bo ogonem tego bombowca potwornie rzucało na boki i miałem wrażenie, że za chwilę ten ogon się urwie. Fatalne było wrażenie, bo siedziało się na malutkim siodełku, które umieszczono na pokrywie kabiny umieszczonej pod samolotem i cały czas obawiałem się, czy ona się nie otworzy i ja odbędę samodzielnego lotu w kierunku ziemi bez spadochronu, bo takowego nie miałem. Nic takiego się nie stało a po powrocie wielu mi zazdrościło.
Jeśli chodzi o Czechosłowację, to masz rację, że o to pytasz, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co tam się dzieje. Docierały do nas informacje od kolegów, którzy już tam z różnych powodów byli. Jeden z kolegów, który był tam jako kierowca ciężarówki opowiadał takie zdarzenie: w jednej z wsi Pepiki nie chcieli dopuścić Ruskich do studni z wodą, więc Ruski puścił serię w niebo, wobec takiego argumentu Pepiki odeszli od studni, Ruski narysował wokół studni duże koło, napisał CCCP i zapowiedział, że każdego, kto przekroczy granicę bez jego zgody zabije.
Tak Ruskie mieli wodę, a Pepiki nie.

Cz. VI
A teraz opowiem ci o bardzo ważnej rzeczy w wojsku, mianowicie o zajęciach politycznych.
Zajęcia polityczne, rzecz jasna, to w wojsku rzecz święta i ja je też miałem, było to raz w tygodniu. Były tak beznadziejnie nudne, że każdy kombinował jak się z nich wyłgać. Kiedyś wybierałem się do naszego klubu, gdzie chcieliśmy zrobić próbę programu artystycznego (należałem do zespołu, o czym innym razem), zajęcia polityczne były na czwartym piętrze. Na samym dole dorwał mnie jeden z oficerów i kazał pobiec do góry i sprawdzić, czy mnie tam nie ma. W pierwszej chwili ruszyłem ostro po schodach, ale po chwili zawróciłem, dogoniłem oficera i zameldowałem, że spotkałem siebie na pierwszym półpiętrze. Facet, pamiętam jak dziś, zgłupiał, potem machnął ręką, powiedział coś mało cenzuralnego na mój temat i poszedł, ja zresztą też, ale nie na zajęcia polityczne.
Dziś to wszystko wygląda tak prosto, ale wtedy to proste nie było.
Acha, miałem ci opowiedzieć o moich wigiliach w wojsku.
Obie spędziłem w koszarach i to na służbie. Kawusów (żołnierzy kompanii wartowniczej) wypuszczono na przepustki, a my na wartę.
Służyłem w lotnictwie, była to więc jednostka liniowa, należąca do Układu Warszawskiego, więc bardzo mocno pilnowana. Owej Wigilii przypadła mi służba garnizonowa, tzn. na lotnisku. Byłem rozprowadzającym, tzn. takim, który prowadzi zmianę wartowników, zmienia ich na posterunkach i przyprowadza na wartownię tych, którzy już swoje 2 godziny odstali. Potem mogli 2 godziny czuwać i 2 spać i od nowa, na posterunek. Tutaj odległości miałem krótkie, warty, które rozprowadzałem były na stojankach, czyli miejscach parkingowych dla samolotów i tych samolotów się pilnowało. Był duży mróz, więc wartownicy mieli takie walonki i długie kożuchy, które zmieniano na posterunkach.
Idąc o 2 w nocy z kolejną zmianą na stanowiska, taką wąską ścieżką przez las, w milczeniu, bo chłopaki jeszcze się nie pobudziły, nagle tuż na skraju lasu, kilka metrów od stojanki błysnęło jakieś słabe światełko.( tu dodam, że z racji strategicznego znaczenia lotniska, byliśmy bardo mocno uczulani na możliwość wykrycia szpiega i nie były to czcze opowiastki, co rusz kogoś tam łapano w najróżniejszych sytuacjach), więc przejęty rolą, wskazałem chłopakom widoczną już sylwetkę jakiejś postaci, podeszliśmy cichutko do tej postaci, mając potwornego stracha, wcisnąłem gościowi lufę PM-u w plecy, koledzy go otoczyli no i tak ujęliśmy szpiega. Odprowadziliśmy go na wartownię, tam oficer dyżurny zawiadomił odpowiednie służby, które na naszym lotnisku były bardzo rozbudowane, my zaś powróciliśmy do swej służby. Co było dziwne, nic nam o dalszym losie faceta nie powiedziano, dostaliśmy tylko dodatkowe urlopy nagrodowe za wzorową służbę, ale co strachu się najedliśmy, to do dzisiaj nie zapomnę.
Drugą wigilię spędziłem , na zapasowym lotnisku, o czym już pisałem. Tam też przypadła mi warta w Wigilię. O 20;00 umówiłem się z wartownikami, że zejdą z posterunków i przyjdą na wartownię ( to już pisałem, była taka mała szopa w lesie), My do tego czasu wycięliśmy gdzieś choinkę, z bandaży znalezionych w apteczce (nic innego tam nie było) porobiliśmy anielskie włosy na nasze drzewko, co kto tam miał do jedzenia wyłożył na stół (było parę paczek od rodziny), a i jeszcze świeczka, ta była zrobiona w pudełku od pasty do butów, w które włożyliśmy resztkę tej past, trochę tłuszczu z jakiegoś boczku i kawałek sznurowadła i to na mrozie raz dwa zgęstniało no i pięknie się paliło. Myśmy jedli wspólnie to co mieliśmy, śpiewaliśmy kolędy. No ale żeby nie było za pięknie, zauważyliśmy światła samochodu, co oznaczało wizytę dowódcy, więc chłopaki udali się w kierunku swych posterunków, pozostali zadbali aby nie zechciał pojechać sprawdzać, bo by tam nikogo nie zastał, było to po parę kilometrów.
No i takie to były te moje wojskowo wigilie. Cholera, ale się rozgadałem, wybacz.
Następnym razem opowiem ci o życiu w baraku na zapasowym lotnisku zimą, o którym już wspominałem.

1 komentarz:

  1. fajnie ze o tym piszesz bo to ciekawe historie .powinni to inni przeczytac ; ci troche mlodsi ! Brawo oby tak dalej Powodzenia Siska

    OdpowiedzUsuń