czwartek, 12 lutego 2009

Ostatnio wspomniałem o czynnym uprawianiu kultury w wojsku.
Z takiej możliwości też skorzystałem, na płaszczyźnie słowa mówionego. Nie powiem abym był szczególnie w tym zakresie utalentowany, ale można śmiało powiedzieć, że ukończyłem tych akademii trochę, pierwszomajowych oczywiście, zawsze, na wszystkich etapach kształcenia brałem udział w różnych akademiach i przedstawieniach. W średniej szkole, to były nawet jakieś konkursy recytatorskie, teatrzyki itp.
Tak więc i wojsku przy pierwszej nadarzającej się okazji zgłosiłem się do chorążego od kultury. Znalazłem tam oczywiście zatrudnienie. Poza jakimiś tam drobnymi występami postanowiliśmy zrobić coś większego, bardziej ambitnego, no powiedzmy na miarę ambicji ludzi młodych i niedoświadczonych, oraz chorążego, który był szefem klubu i orkiestry dętej.
Po wielu dyskusjach stanęło na Żołnierzach Ernesta Bryla. Pomysłów na realizację było wiele, ale ostatecznie stanęło na dość ciekawym rozwiązaniu. Mianowicie ubrani w mundury polowe, na zupełnie ciemnej scenie wygłaszaliśmy swoje kwestie podświetlając takimi chińskimi reflektorkami swoją twarz pod różnym katem, to znów świecąc na ręce, to tworząc wspólnie punkt, który przypominał księżyc, to znów ruchem światła imitując płynące trupy poległych, stojąc, leżąc, itp. Grałem tam rolę Narzeczonego, który opisuje czas wojny w formie listów do swej dziewczyny. Muszę powiedzieć, że przedstawienie bardzo nam się udało, tym bardziej, że do reżyserii wojsko zaprosiło zawodową panią reżyser z wojewódzkiego miasta, która kilkanaście razy do nas przyjeżdżała.
W jakiś czas potem odbył się festiwal teatrów wojskowych, na którym zajęliśmy pierwsze miejsce. To spowodowało cały szereg innych działań. Dorobiliśmy do tego program rozrywkowy; był zespół muzyczny, jakieś śpiewy, recytacje, skecze (np. z „dzidą bojową”)itp., no i wojsko nas wysłało w tournee po jednostkach, domach kultury. Dostaliśmy autobus i w drogę. Spaliśmy w różnych koszarach w dużej części Polski. Ponieważ żołnierzom nie wolno płacić, tak przynajmniej nam mówiono, po każdym występie organizowano nam przyjęcie, na którym było dużo jedzenia, co to znaczy dla żołnierza, nie muszę mówi, dużo dobrej wódy, no i czego nam więcej było potrzeba? Trwało to jakieś pół roku. A pamiętam jeszcze, że na ten festiwal, to mnie telegraficznym rozkazem dowódcy zaciągnięto nawet z poligonu. Wracałem stamtąd pociągiem w pełnym oporządzeniu, nawet z bronią. No, po drodze 2 czy 3 dni zgubiłem się w domu, ale potem się wytrząsali, ale co było moje, to moje.
Ten fragment wojska mile wspominam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz